Pięć przed dwunastą

image

Kurtka, której nigdy nie dostałem

Nigdy nie dostałem skórzanej kurtki od Davida, ale myślę, że dziś i tak bym jej nie nosił. Dziw jednak bierze, że mając 27 lat - raz włożywszy kurtkę zdjąłem ją trzy lata później gdy kołnierz zupełnie się przetarł. Nie znałem nigdy Davida z wiersza Franka O'Harry, ale jego imię na zawsze wpisane będzie w pamiętny początek cudownego wiersza  . . . "Już prawie wcale nie zauważamy księżyca " . . . 

Które chwile pamiętam?. Chyba jednak te dobre, ale podświadomość – ten hamletowski stan ducha – preferuje te wspomnienia złe. Porażki, zawody i takie tam…
Zach wypełnią mą czaszkę i dzięki mu za to bo inaczej bym nie wydukał ani słowa.
Wielkość małych bierze się z wielkości dużych… Tako rzecze Zaratusta i nie mi z nim polemizować.
Nastawiłem się na podróż. Życie jako podróż. Ale nie pomyślałem by precyzyjnie wyznaczyć trasę i teraz tkwię w upalnym autokarze, w korkach, które zamazują cel i powoduję takie tchnienie ciszy, że nawet motyl będzie słyszalny.


Dam szansę po raz trzeci Zachowi - Guyamas Sonora powala mnie do szpiku. I czy to jest przyjemne? Chyba tak, choć to inny stan niż nokaut pięściarza po 10 rundzie. Czy było jego celem dotarcie do rundy dziesiątej czy też zwycięstwo i czy to, że tak długo trzymał się na nogach jest jego zwycięstwem czy haniebną klęską?
Jutrzejsza sobota nie decyduje o niczym, ale miło będzie spotkać się z Radkiem, którego znam 36 lat, choć nigdy nie byliśmy przyjaciółmi. Co zatem sprawia, że ta znajomość przetrwała, a dłuższe przyjaźnie okulały w biegu historii?
Może wspólnota przeżytych lat, nadziei, planów, marzeń? To on wskazał mi Mistrza i Małgorzatę, ale wskazał tak, że nie zabrałem się szybko do lektury. Po latach jednak odkryłem, że to książka mego życia pospołu z Setką lat samotności Marqueza.
Nie widzę dziś tak dobrze jak dawniej choć tego wieczora, gdy Zach wypełnia moje zmysły słuchu, a czerwone wino z Mołdawii wypełnia moje zmysły smaku – tego właśnie wieczora widzę jakby wyraźniej niż przez kilka ostatnich miesięcy.
Grzegorz śpi w swym domu na działce, Darek może tam gdzie trzydzieści lat temu, a może gdzieś indziej.
Mieli mnóstwo sposobów by wychować syna, w wypadku psa każdy z nich zawiódł, choć jego imię nawiązywało do legendarnego Robin Hooda.
Jarek nie lubi telefonów i pyta czy się nudzę gdy dzwonię do niego, więc nie dzwonię. Paweł, który był znajomym Darka – wielkim, chudym i pryszczatym jest mi bardziej odległy niż Alfa Centauri oddalona od nas o 4 i trzy dziesiąte roku świetlnego. Tego kolejnego nawet nie pamiętam z imienia, ale pamiętam ten dzień gdy darliśmy się nad morzem „nie pamiętam od kiedy tak mnie nagle pokochał świat”.


Zresztą – Czas Apokalipsy w Kołobrzegu czy spływ dmuchanym materacem na stałe weszły do repertuary żelaznych wspomnień z czasów wolności, której wówczas żaden z nas w sobie nie czuł.
Paczka Cameli, 0,33 litra śmiesznych butelek piwa wypitych w namiocie, przemoczone, dziurawe dżinsy od Oli, która po latach wypomniała mi, że moja strona robocza jest wyżej niźli ta, która była celem.
Dotąd pamiętam owalny, ciemniejszy jeans w miejscu na którym przyszyła skórzaną łatę, a którą z jakiegoś powodu po latach odprułem. Sięgając dalej wspomnieć mogę powrót z Czechosłowacji, gdy byliśmy tak blisko, a ja i moje 16 lat czyniły mnie tak dojrzałym wobec jej czternastu.
Jednak to 25 jest magiczną liczbą i zamglony widok z okna w Olsztynie. Równa mi wzrostem jednak bardziej chuda o piersiach chłopców z obrazów Caravaggia. Czyniła me życie nieznośnym, ale te kilka chwil z nią spędzonych wbijało się w mój mózg bardziej niż wszelka inna rzecz, którą do tego czasu poznałem. Opamiętałem się na szczęście przy pełni księżyca i powiedziałem sobie, że jeśli chcesz – możesz. I było to prawdą choć dalej bywało z nią już różnie.


Kolebię się niczym Wielka Armada rozproszona przez sztorm gdy idę do lodówki po kolejną porcję wina.
Chłopak, który rwie telefoniczną książkę czyni wraz z kolegami z grupy tak cudowny nastrój, że chcę sięgać coraz dalej i myślę o takim dniu z Teresą, który zmienił moje jej postrzeganie.
Myślałem ostatnio o Lilianie, której imię i dziś brzmi równie różowo jak jej styl sweterków w kolorze violet choć nie ultra.
Zrobiłem 576 żonglerek. Tak się zaparłem by wygrać podwórkową rywalizację i wygrałem.
Miałem przyjemność spotkać Sławka wiele już lat temu i widzieć w jego oku błysk mnie z tamtych lat gdy tak dzielnie żonglowałem.
O nie – chyba się roztkliwiłem bo wino i muzyka ze słuchawek i te wszelkie imiona uczyniły me oczy mokrymi. Choć nic ostatnio ich już nie czyniło.
Jakże by tu nie pomyśleć o Ptakach koło Łomży. Koleś, który do krwi zrywał skórę walcząc z gałęziami drzew iglastych. Gdzie on teraz? Się nie dowiem nigdy bo nawet imienia nie pamiętam, choć właśnie pomyślałem – cóż stoi na przeszkodzie bym pojechał tam samochodem wcześniej sprawdziwszy trasę na Google Maps?
Kaśka i słodki przekładaniec, który niby żartobliwie robiliśmy starszymi grupami. Pan od zaopatrzenia, który miał włosy i na piersiach i na plecach i dosłownie mnie kładł na łopatki w warcabach, w których przecież czułem się mistrzem.
Marek, którego odkryłem na Naszej Klasie, Robert, który wyjechał do Niemiec i mój przyjaciel Krzysiek, który odszedł tak dawno, że więcej żyję już bez niego niż z nim.
Stand by me Lennona, ale przede wszystkim Giorgio Moroder ze swoją 15 minutową suitą. No i Europa Santany ..
Czy kiedyś jeszcze odkryję takie dźwięki, których wspomnienie po 30 latach przeszywać będzie mnie drżeniem?
Myślałem różne rzeczy, ale dziś już wiem – planować to rzecz względna. Choć nie planować – też głupio.
Patrzę na zdjęcia z podstawówki – obowiązkowo czarno-białe na których jest Violetta, z którą nie zamieniłem ani słowa, na których jest cała moja klasa – o dziwo – kolorowa – a ja w tandetnej koszuli z DDR w żółte kwadraty.


Spotkaliśmy się raz, drugi i trzeci, ale to do trzech razy sztuka i sądzę, że nic nie sprawi byśmy spotkali się po raz czwarty. Jest możliwe, że owa koszula to prezent od cioci Margity, która nie przyjmowała, że nie można pić herbaty bez cukru. Jej mąż - Ulrich biegał w maratonach co nie przeszkodziło mu umrzeć w jakiś koszmarny sposób.
Staramy się dbać o siebie z nadzieją, że nasze pożegnanie planety Ziemia odbędzie się w sposób godny – ale to teoria, która rzadko się sprawdza,
Co innego w Casablance. Piękny czyn jest początkiem wielkiej przyjaźni, która to z kolei jest lait motivem dla robiącego szkocką lepiej niż sami Szkoci przywódcy gangu w Biały Kot, Czarny Kot Kusturicy.
Co zaś tyczy się filmów to chyba zbyt wiele czasu nie oglądałem swych żelaznych pozycji i rozmydliłem się w natłoku tandety czy bełkotu pokatastroficznego.
Wciąż myślę o Karin. Naprawdę chciałbym jej podziękować bo gdzieś w samym środku bezsensu socjalizmu uczyniła me życie barwniejszym. Zresztą – dziesiątki kaset z Zappą od brata,  wojskowa kurtka z amerykańskiego demobilu za pieniądze dziś warte pięcioletniego samochodu – to przecież nie były przelewki.